Miało być marynarsko. I będzie. Bo naszło mnie na wspomnienia. A wspominać lubię. Ale tylko te dobre chwile. Wiadomo. Bo to co dobre, w pamięci pozostaje. Mam to szczęście, że mogłam być kilka razy u mojego M. na statku. Tak ot. W odwiedziny. I wszystkie te razy kilka pamiętam. I to dokładnie. Lecz w szczególności jeden. Bo jeszcze dojechać nie zdążyłam, a już schody się zaczęły. I o tym dziś powspominam.
Październik to był. Chyba. Nie. Koniec września jednak. Strasznie długi był ten rejs. Pół roku trwał. Teraz już krótsze są. I całe szczęście. W każdym razie długi był. I niebezpieczny. Bo piraci. Ale o tym kiedyś. A dziś o tych schodach. Przyznam się. Lubię firmę mojego męża. Taka jest zaplanowana. Poukładana. Typowy niemiecki Ordnung. A tak to ja lubię. Gdy wypływa, znam już dokładną datę powrotu. Znam też dokładne daty wszystkich portów. I na jaki samolot ma zdążyć też wiem. No wszystko na cycuś glancuś. A tu takie coś…
Wyczekiwałam tego dnia od tygodni. Do portu w Hamburgu miałam pojechać. By M. na statku odwiedzić. I dawno już wiedziałam, o której w tym porcie będą. Szał zakupów na tydzień przed. Kabanoski. Ciasteczka. Świeży chlebuś. Kiszone ogóry. A może jeszcze suchą krakowską kupię. Ach, czego ja nie zabrałam. Spragniony swojskiego jedzonka przecież był. Na dzień przed sprzątam samochód. Hałas takiw garażu. Odkurzacz chodzi. W końcu mam motywację, by auto ogarnąć. Telefon. To M. dzwoni. Plany się zmieniły. Nie o dwudziestej, a już o siódmej rano będą. Lecę. Mamę wołam. Że taka sytuacja. Dobra, córuś. Ty się szykuj, a ja świeży chleb kupić pojadę. Sześć godzin jazdy. Do tego Hamburga. O północy wyjadę, to spokojnie na siódmą będę. Dobra, no to się kładę. By choć trochę przed drogą wypocząć. Bo sama przecież pojadę. Rozespałam się tylko. No ale nic.
O północy wyruszam. Mgła taka. Mleko. Ledwo co widać. I już wiem, że dłużej pojadę. Strasznie się jechało. W tej mgle. Ale za to z motylami w brzuchu. O dziwo przez Hamburg przemknęłam. Korków za bardzo nie było. Dotarłam szczęśliwie. Terminal Burchardkai. Parkuję na portowym parkingu. Sms. Od M. Na manewrach jeszcze jest. Zaraz będą. Już tylko chwila. I się zobaczymy. Już mam z toyotki wychodzić. Torby wyciągać. A tu jak nie lunie. Deszcz. Ba, ulewa. Ciemno się zrobiło. I jeszcze grzmoty. Burza. Matko kochana. No przecież pech jakiś. I siedzę w tym aucie. Szyby już mi nawet zaparowały. Przestało w końcu. Idę z tymi tobołami. Obładowana. Jak jakiś osioł juczny. A raczej oślica. Wypełniam dokumenty. Dowód daję. I słyszę, że sorry ale nie ma mnie na liście gości. Co?!? Jak to? Dzwonię do M. Ktoś listę gości pomylił. Dobra, kapitan zaraz maila dośle. Trochę to trwa. Jadę w końcu. Busem. Pod statek. M. już czeka. Szał radości. Szczęście takie. Stoję na dole. Taka malutka. Te schody takie wysokie. Wchodzimy po trapie na górę. Z tego wszystkiego to już nawet tej wysokości się nie boję.
Na dwa dni przyjechałam. Cieszymy się sobą. Zwiedzam. Oglądam. Na mostek w skarpetach mnie przemycił. O siódmej rano ma być wyjście z portu. M. na nocnej wachcie. Ja śpię w kabinie. By choć trochę snu przed wyjazdem złapać. 3.50. Dzwoni statkowy telefon. Zrywam się z koi. Odbieram. Głos M. w słuchawce. Kochanie za pół godziny wyjście. Musisz jechać. Co?!? Dobra. Nie ma czasu. Zęby szybko myję. Ubrana w dwie minuty jestem. M. już w drzwiach stoi. Łapiemy windę. Tulę się. Jego brudny overoll. I kask na głowie. Nic mi nie przeszkadza. Przy trapie szybkie wymeldowanie. Bus już na dole na mnie czeka. I znowu te schody. W dół tym razem. Za dwa miesiące się zobaczymy. Jadę. A raczej wiozą mnie. Port żyje. Nie ważne, że środek nocy. I już w toyotce siedzę. 4.20. Pół godziny temu jeszcze na statku spałam. A teraz do domu mam wracać. Jaki straszny był ten powrót. Samotny taki. Ale szczęśliwa jestem. Bo razem byliśmy. Bo są takie chwile, których człowiek nie zamieniłby na żadne inne. I wtedy żadne schody nie są zbyt strome…