Gdy do podstawówki chodziłam. Matko. Kiedy to było. Podziwiałam planistów. Szacunek u mnie wzbudzali. Bo na każde półrocze. Nowy rok szkolny. Plan lekcji układali. Zawsze się zastanawiałam. Jak oni to robią. Jak to możliwe. Żeby tak wszystko ze soba pogodzić. Ta klasa. Ta sala. Taka lekcja. Teraz to już pewnie program komputerowy ktoś napisał. Co sam to wszystko układa. Planiści mają łatwiej. A może ich już nie ma.
A ze mnie też taka planistka. Była. Kiedyś. Zawsze z kalendarzem. Zawsze plany. Spotkania. Zadania. Wytyczone cele w pracy. Ten zgiełk. I harmider. Pęd. A przy tym wszystkim ja. Taka zaplanowana. Lubiłam tak. Ciągle w biegu. Wszędzie mnie pełno było. Ale wszystko pod kontrolą. Im więcej spraw do ogarnięcia było, tym lepiej szło. Ktoś mi kiedyś w pracy powiedział, że ze mnie o taka niemiecka Helga. Ordnung musi być. No taka byłam. A co.
Teraz już nie planuję. Nie lubię. Bo po co. Nawet porządnego kalendarza nie mam. Nie planuję. Bo życie lubi figle płatać. Nie planuję. Bo przecież nie wiem co za godzinę będzie. A co dopiero jutro. Czy za tygodni kilka. Wolę marzyć. Bo plany to zwykle do zrealizowania są. A marzenia do ziszczenia. I jaka radość nastaje. Gdy się takie marzenie spełnia. A jeszcze większą radość mam. Gdy mogę marzenie komuś z moich bliskich spełnić. Ten blask w oczach. To zaskoczenie. I radość. To bezcenny widok. A i serce wtedy rośnie. I się raduje. I pewnie rozpieszczone będzie to moje dziecko. Już zresztą jest. I dobrze mi z tym. Marynarzowi też. A całej reszcie nic do tego. Rozpieszczamy i już. Bo tak kochamy. Powtarzać się będę. Trudno. Ale w życiu bym nie przypuszczała. Że dziecko mnie tak zmieni. Tak ukształtuje. I ze swojej ścieżki zboczę. Bo dotąd ta moja ścieżka szerokaśna była. I ani mi się śniło z niej schodzić. Czy inną obrać. A tu nawet się nie zastanawiałam. I nie planowałam. Sama. Ot tak. Nagle na inną ścieżkę weszłam. I tak mi dobrze na niej. Że już zostaję. I podążam za słonecznymi promieniami.