By być marynarzem trzeba mieć jaja. Powiedzmy sobie szczerze. A te nie każdy facet ma. Wydawać by się mogło. Że praca marynarza to jedna wielkie sielanka. Dla jednych to słońce, lazurowa woda, szum fal, rejsy dookoła świata. Dla innych słońce, wino, śpiew. Jeszcze dla innych słońce, zimne piwko, dziewczyny w porcie. Nic bardziej mylnego. To ciężka praca. Z dala od domu. Harówka w pocie czoła. Po dziesięć, dwanaście godzin. To często sztormowe, nieprzespane noce. Tęsknota. Brak kontaktu z najbliższymi. Stres. Presja. Obce kraje. Obcy ludzie. Obce kultury. Inny, często ciężki klimat. Nie taki ten zawód kolorowy jak go malują. To przede wszystkim zawód opatrzony ogromnym ryzykiem. Nie mówi się o tych codziennych wypadkach na morzu. O śmierci na statkach. Gdy ginie górnik, strażak czy policjant, przerywa się program by nadać pilną wiadomość. Gdy ginie marynarz, świat się nad tym nie rozwodzi.. Nie zatrzymuje…
Osobiście uważam, że marynarzem się człowiek rodzi. Bo ci, co pływają z musu, tylko po to by się czegoś w życiu szybko dorobić, to pseudo majtki, którym trzęsą się portki przy pierwszej większej fali. A na lądzie broda, łagodnie rzecz ujmując, obrasta im muszlami. I snują te swoje morskie opowieści o tym jak to uratowali statek. Są dwa typy ludzi morza. Choć ci pierwsi to raczej niegodni by ich tak nazywano. Ci, co to popływają trochę, zarobią co swoje i otwierają biznes na lądzie rzucając pływanie. Albo siedzą za biurkiem w pierwszej lepszej agencji machając rękoma pod stołem, bo im się już pływanie znudziło. I ci, co to posiedzą trochę na lądzie i już ich nosi, ciągnie na morze. Morze kochają, choć zdarza się, że je z tęsknoty za domem przeklinają. Pracują z pasją. I pełnym oddaniem. Ciesząc się sympatią załogi.
Ileż ten zawód ma stereotypów. I utartych przekonań. A najwięcej o nim wiedzą ci, co to nawet dobrze dwoma stopami na prom miejski nie weszli. Ludziom się wydaje. Że marynarz to dziewczyna w każdym porcie. To pieniądze o jakich zwykły śmiertelnik na lądzie może tylko pomarzyć. I wieczne wakacje. Nie dość, że mu za to płacą, to jeszcze pół świata zwiedzi. A tu zonk. Owszem, pływa się po całym świecie. Ale rzadko kiedy uda się zejść w porcie pozwiedzać. Trochę z tym zachodu. Trzeba się czasem z kimś na wachty zamienić. Zamówić busa pod statek. Taksówkę do miasta. Często porty usytuowane są daleko od centrum miast. Weźmy taki Bombaj. Spod terminali kontenerowych ponad pięćdziesiąt kilometrów do centrum. Albo brazylijskie Rio. Niby Statuę Chrystusa Zbawiciela ze statku widać, a do miasta tak daleko.
Mój M. często nie schodzi. A gdy już mu się to zdarzy. To internetu szuka. Do domu dzwoni. Zdjęcia robi. Prezenty kupuje. Bo przecież każdy dostawać je lubi. Yerbę ostatnio z Buenos mi przywiózł. I indiańską biżuterię z Urugwaju. Słonia z Indii. Na szczęście oswojony. W salonie u nas zamieszkał. I nawet grzeczny jest. Nie fika zbytnio.
Im dłużej się pływa. Tym więcej tych pamiątek. Ale nie można dać się zwariować. Bo by na nie miejsca zabrakło. Dlatego my z tych wszystkich miejsc zbieramy magnesy. Lodówka już nie taka szara. Kolorami się zapełniła. A te magnesy przywołują wspomnienia. Stają się inspiracją do wspólnych wojaży. I łatwo się na nie natknąć. Bo lubimy połasuchować. Więc do lodówki często zaglądamy. I mapę też mamy. Na ścianie. W salonie. Co to ją M. pod choinką ostatnim razem znalazł. I skrupulatnie zdrapuje. Porty, do których już zawinął. Gdzie los go rzucił. I nim się obejrzy i ta zapełni się kolorami. Wszak marynarz po całym świecie ,,podróżuje”, czyż nie? 🙂
Mapa do kupienia TU