Dwa tygodnie dopiero minęły jak poleciał na statek. A mnie się zdaje jakby to już co najmniej z miesiąc go nie było. Przylotom i odlotom towarzyszą skrajne emocje. I o ile tym pierwszym towarzyszą te bardzo pozytywne (możecie o przylotach przeczytać tutaj), o tyle odloty do najprzyjemniejszych nie należą. I tu nasuwa się pytanie: czy lepiej jest odwieźć na lotnisko ukochanego Marynarza i zafundować sobie całą gamę tych skrajnie smutnych emocji, czy może lepiej pożegnać się w domu, zamknąć za nim drzwi i jak najprędzej wrócić do codziennych spraw?
Zaczęłam się nad tym zastanawiać po tym, jak jedna z Was napisała mi, że nigdy nie odwozi swojego Marynarza na lotnisko, gdyż są do dla niej zbyt ciężkie emocje. Żegnają się w domu, ona zamyka za im drzwi, a on ma zasadę, że nigdy nie ogląda się za siebie, nie patrzy w okna, nie macha itd.
Ja takiego doświadczenia nie mam, ponieważ za każdym razem odwożę swojego Marynarza na lotnisko. Nie wyobrażam sobie by mogło być inaczej. I choć już na kilka dni przed wylotem, atmosfera panująca w domu świadczy o zbliżającym się wyjeździe, to mimo tego jadę na to lotnisko, by do samego końca móc być z nim.
Dwa tygodnie temu wyjeżdżaliśmy w nocy. O drugiej. Tak by dotrzeć na czas. Ja z gorączką, dreszczami. Przespałam całą drogę. Na miejscu śniadanie, ostatnia wspólna kawa. Gdy już przeszedł kontrolę, wiedziałam, że nie ma odwrotu. Że zobaczę go dopiero za cztery miesiące. Że czas najwyższy włączyć tryb ogarniania. Bycie twardą babą przychodzi mi chyba coraz gorzej, jakby oporniej. Gdzieś podświadomie mój organizm broni się przed tą samotnością.Będąc już na lotnisku, zawsze odwlekam ten moment rozstania. W głowie staram się mieć pozytywne myśli. Wyszukuję jeszcze wszystko to, co chcę mu powiedzieć.
Patrząc wstecz, myślę sobie, że to nasze życie trochę nas do tych pożegnań przygotowywało. Bo w naszym związku zawsze towarzyszyły nam rozstania. On studiował ponad trzysta kilometrów ode mnie. Ja pracowałam od poniedziałku do piątku. Widywaliśmy się tylko w weekendy. Albo on do mnie, albo ja do niego. Najczęściej pociągiem. I pamiętam jakby to było wczoraj, te nasze rozstania na dworcu. Ten widok nadjeżdżającego pociągu, te uściski i pocałunki, ostatnie spojrzenia i gwizdek konduktora. Te pożegnania na dworcu to pikuś w porównaniu z tymi teraz. Ale wtedy były dla mnie dramatem. Teraz mamy prawdziwą szkołę życia.
Wiele moich koleżanek mówi, że mnie podziwia, że one by tak nie mogły, nie dałyby rady. Myślę sobie, że na to nie ma recepty, sposobu jakiegoś. Ja wcale nie uważam, że jest to powód do podziwu. Tłumaczę to sobie tak, że tak jest i już. Ktoś też musi wykonywać taki zawód. A, że akurat trafiło na mnie, by dzielić wspólne życie z marynarzem, to po prostu było zapisane gdzieś wyżej. I należy to zaakceptować. Bo najważniejsza jest miłość. A miłość wszystko zwycięży.
Wracając do tych wyjazdów i odwożenia na lotnisko. Myślę, że to jest bardzo indywidualna sprawa. Pomijając już aspekty czysto życiowe, czyli ktoś nie ma prawa jazdy, więc raczej nie pojedzie odwieźć marynarza taksówką, jeśli lotnisko jest sto czy dwieście kilometrów od miejsca zamieszkania. Choć znam dziewczyny, które jechały ponad sto kilometrów pociągiem, by móc pożegnać swojego wilka morskiego. Kolejna sprawa, ktoś ma małe dziecko, nie może go z nikim zostawić, więc jasne jest, że nie pojedzie odwieźć marynarza. Albo po prostu ktoś nie jest w stanie wytrzymać tych emocji, więc woli zostać w domu, zaszyć się w domowym zaciszu i przeżywać to na swój sposób.
Ja należę do tej grupy, która zawsze odwozi. Nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy, bym nie pojechała z nim na lotnisko. Jestem świadoma tego, co mnie czeka za każdym razem na miejscu. Ale wydaje mi się, że łatwiej jest mi zaakceptować fakt jego wyjazdu, kiedy jestem na miejscu. Kiedy na własnej skórze doświadczam, że nie ma już odwrotu. Kiedy samotnie wracam na parking, wsiadam do pustego auta i jadę do domu te dwieście kilometrów. Najczęściej włączam wtedy głośno muzykę, gadam na glos sama do siebie, śpiewam i próbuję się przestawić na ten tryb twardej baby. Z tym bywa różnie, raz szybciej raz później mi się to udaje. Ale kiedy już staję przed faktem dokonanym, że śmieci się same nie wyniosą, zakupy się same nie zrobią, a dziecko samo nie dotrze do przedszkola, to wiem, że muszę ogarniać wszystko za dwóch.
Ja nigdy nie odwoziłam mojego M – zatrzymuje mnie praca, to po pierwsze, a poza tym chyba tego nie chcę. Mój M to niewylewny typ – nie chciałabym czuć na do widzenia tego dystansu, który by mi zaserwował… Łatwiej potem przejść w tryb „mocna baba” – choć czasami ta „mocna baba to tylko pozory…
PolubieniePolubienie