Chciałabym napisać coś mądrego. Coś, co odzwierciedlałoby mój stan ducha, choć to skomplikowane. Ostatnie tygodnie dostarczyły mi całą gamę uczuć w przekroju od tych stresujących, po te najbardziej błogie. Ten czas, to tegoroczne lato jest dla nas wyjątkowo szalone i bardzo łaskawe. Niespełna kilka dni temu zrealizowaliśmy jedno z naszych największych marzeń. Co prawda kosztowało mnie to trochę stresu, ale najważniejsze to mieć wsparcie ukochanej osoby i wspólnie spełniać i budować naszą przyszłość. Tegoroczne lato to dla nas również czas wyjazdów. Szczęśliwie się złożyło, że nasz Marynarz jest z nami przez całe wakacje, więc korzystamy z tego wspólnego czasu. Kto by pomyślał, że będziemy mogli w tym roku tak często korzystać z letniej pogody. Te nasze wyjazdy, jakże inne niż do tej pory. W tyle zostawiliśmy wygodne hotelowe łóżka i serwowane śniadania. Za nami wspaniała rowerowa wyprawa na Bornholm, spanie w namiotach, biwak i kąpiele w morzu. Przeczytacie o niej tutaj. Zaledwie kilka dni temu wróciliśmy z kilkudniowego wypadu na Mazury. Było pole kempingowe, jeziora, kajaki i żagle. I o tym mazurskim klimacie dziś na blogu.
Strasznie lubię te nasze wspólne wyjazdy. I chyba już nawet nabrałam wprawy jeśli chodzi o pakowanie. Dom to taka nasza oaza. A po przeprowadzce w nowe miejsce, to chyba będzie to jeszcze większa oaza. Takie nasze, wymarzone, wyśnione… I choć przysłowie mówi, że wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu, to podróżowanie też jest fajne. I potrzebne, by oderwać się od codzienności. Ostatnio mówiłam mojemu M., że ze mnie taki typ ( i przyznał mi, że z niego również), że raczej nie wracamy do tych samych miejsc. Co prawda miejscówki, które odwiedzamy są przepiękne i chętnie wróciłabym do nich raz jeszcze (kilka razy się zdarzyło, i może się jeszcze zdarzy), to jednak zwyczajnie szkoda mi czasu na te same miejsca. Bo przecież jest tyle cudownych okolic, tyle pięknych terenów a życie mamy tylko jedno, całego świata nie jesteśmy w stanie zwiedzić. Więc dobrze jest odkrywać nowe lądy, wypływać na nieznane wody, przemierzać niezdobyte szczyty i kolekcjonować wspomnienia z różnych miejsc.
Już jakiś czas temu złapaliśmy bakcyla biwakowego. Nasza przygoda z przyczepą kempingową zaczęła się w zeszłym roku. Pisałam o tym tutaj. Tegoroczny, spontaniczny wypad na Mazury utwierdził nasz w przekonaniu, że pole kempingowe to jednak całkiem fajne miejsce na spędzenie wakacji. Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Wygryny, obok Rucianego-Nidy, na polu kempingowym o wdzięcznej nazwie Caravaning nad Zatoką. Po więcej szczegółów odsyłam na ich stronę internetową www.nadzatokawygryny.pl
Dotarliśmy późno w nocy, przywitało nas rozgwieżdżone niebo i zapach wody. Ku naszemu zdziwieniu, pole, jak sama nazwa mówi, leży tuż nad jedną z zatok jeziora Bełdany a z rozbitego namiotu czy przyczepy to wody ma się zaledwie kilka kroków. Z każdego miejsca na polu do zaplecza sanitarnego jest bardzo blisko. Może nie jest to taki sam standard jak na Bornholmie, ale jest czysto, a to przecież najważniejsze. Choć ja już jestem z biwakowaniem za pan brat, zaprawiona w boju.
To była nasza pierwsza wizyta na Mazurach, chcieliśmy więc zasmakować tego klimatu. Pierwszego dnia wybraliśmy się w rejs po mazurskich jeziorach jednym ze statków Żeglugi Mazurskiej, który wypływał z Rucianego-Nidy. Ciekawym doświadczeniem było dla nas przepłynięcie przez śluzę Guziankę, gdzie różnica poziomów wynosi ok. 2 metrów. Przez jezioro Bełdany popłynęliśmy na okryte złą sławą Jezioro Śniardwy a następnie do Mikołajek, gdzie był półtoragodzinny postój. Tak upłynął nam cały pierwszy dzień pobytu na Mazurach.
Kolejny dzień to kajaki i spływ rzeką Krutynią, która nazywana jest najbardziej malowniczą rzeką w Polsce. Muszę przyznać, że Krutynia jest ciekawa, szczególnie odcinek, w którym jest rezerwat przyrody, choć ja i tak pozostanę największa fanką rzeki Piławy na Pojezierzu Drawskim, która nie jest tak sławna jak Krutynia ale dla mnie najpiękniejsza.
Odniosłam wrażenie, że każda mazurska miejscowość, choćby ta najmniejsza ma coś do zaoferowania. Nasze Wygryny, bardzo niepozorne, z jednym wiejskim sklepem, przydrożną kapliczką i „Mini Barem u Mary” mają do zaoferowania przepiękny port do którego wybraliśmy się wieczorem. Mazurskie mariny żyją swoim życiem. Pełne pięknych żaglówek jachtów, łódeczek, motorówek. Na jednej słychać gromki śmiech, z jeszcze innej dobiega dźwięk muzyki, Pan Władek pokazuje nam szczupaka, którego właśnie złowił w wodach tutejszego jeziora. Gdzieś w oddali płonie ognisko, gromada dzieciaków bawi się w podchody, ktoś kąpie się w jeziorze w blasku zachodzącego słońca. To wszystko tworzy ten klimat, ten niepowtarzalny nastrój, to coś, co sprawia, że kiełbasa z ogniska smakuje inaczej niż w domu. Pierwsza moja myśl: woow jak tu pięknie, fajnie byłoby tutaj mieszkać i mieć to wszystko na co dzień. Ale za chwilę się opamiętuję. Przecież każde miejsce na świecie, które w swoim życiu odwiedziłam ma w sobie to coś, ma niepowtarzalny urok, coś co sprawia, że chce się tu być, zostać, wracać. Lecz myślę sobie, czy uświadamiałabym sobie to wszystko mieszkając tu na co dzień? Czy zachwycałabym się Mazurami będąc jego mieszkanką? Tak samo, czy wracałabym tak chętnie nad nasz Bałtyk mieszkając nad morzem? Czy zachwycałby mnie tak widok naszych polskich gór gdybym mieszkała tam na co dzień? Myślę, że nie. Każdy zachwyt, każde poczucie piękna z czasem mija. Nie chciałabym spędzać wakacji co roku w tym samym miejscu. Nie chciałabym co roku wracać do tego samego widoku wiedząc, że na świecie są miliony cudownych miejsc, w których jeszcze nie byłam.
Wieś na końcu świata, pośrodku Puszczy Piskiej. Prowadzą do niej dwie drogi. Obie piaszczyste. I obie tak wąskie, że zmieści się tylko jedno auto. To z naprzeciwka już nie przejedzie. Jedna droga przez las, druga przez pola. Kadzidłowo. Dojeżdżamy i naszym oczom ukazuje się ogrom aut, mnóstwo osób z dziećmi. Mieści się tutaj park dzikich zwierząt, chyba jedyna taka atrakcja dla najmłodszych w tym rejonie. I o ile nas ten park nie interesuje, bo przecież w naszym parku mamy takie zwierzęta na wyciągnięcie ręki, o tyle przyprowadziło nas tutaj zupełnie coś innego. Oberża pod Psem. Na ich stronie internetowej znajdziecie taki oto opis tego miejsca:
„Oberża pod Psem” oferuje kuchnię regionalną i od początku jej istnienia, to jest od 1999 roku staramy się popularyzować „nieśpieszną” kulturę gastronomiczną typu „slow food”. Na drzwiach Oberży wisi napis „Nie mamy czasu dla ludzi którzy nie mają czasu”. To dewiza Oberży, a zarazem kwintesencja dobrej gastronomii. Więc jeśli oczekujecie hamburgerów, hot-dogów, zapiekanek i innych fast foodów, nie zadawajcie sobie trudu, nie jedźcie do „Oberży pod Psem”, bo tu nie znajdziecie nic z tych wynalazków. W menu znajdziecie natomiast smaczne dania kuchni regionalnej: kwaśnicę mazurską, zupę kurkową, wereszczaki, karkówkę z dzika, rozmaite pierogi, sałatkę z kozich serów, naleśniki z kajmakiem i inne wspaniałości.
Jedzenie wyśmienite, niestety obsługa pozostawia sporo do życzenia. Właściciele są chyba ofiarami własnego losu, ponieważ lokal czynny jest w każdy dzień tygodnia a oni sami zaangażowani są w prowadzenie tego miejsca. W sezonie nie ma szans by wejść z marszu, na wstępie wita nas napis o braku wolnych miejsc. My mieliśmy to szczęście i zarezerwowaliśmy stolik wcześniej. Jeśli będziecie w okolicy, polecam wpaść ze względu na pyszne, regionalne potrawy.
A teraz o samych żaglach z naszym prawie już czterolatkiem, bo o tym miał być ten post przecież. Będąc na Mazurach nie sposób nie zauważyć wszechobecnych jednostek pływających wszelakiego typu i nie usłyszeć trzepotu żagli czy ryku silników. Z racji tego, że Jasiek jest bardzo ciekawy świata, postanowiliśmy spróbować odrobiny żeglowania. Mój M. wychował się na żaglach. Od dziecka, każdą wolną chwilę spędzał na „Planecie B”, jachcie żaglowym typu tes. Przyszedł i czas na naszą pociechę. Jasiek był zachwycony, chętnie pomagał przy sterowaniu, krążył po całej długości, rozglądał się na wszystkie strony. Gdy zaparkowaliśmy „na dziko” miał ogromną frajdę mogąc wykąpać się na dzikiej plaży.
Jak należy przygotować się do żeglowania z dzieckiem? Szczerze mówiąc nijak. My mieliśmy jedynie swój kapok, który towarzyszy nam przez całe lato, chociażby podczas spływów kajakowych, które tak lubimy. Przyda się krem na słońce, ponieważ woda przyciąga promienie słoneczne, więc nie trudno o przysłowiowe spieczenie się na raczka. Należy pamiętać również o nakryciu głowy, stroju kąpielowym, ręczniku. Podstawową rzeczą to prowiant, dużooooo prowiantu. Woda wyciąga, w ogóle samo przebywanie na świeżym powietrz wzmaga apetyt, więc naszemu synowi ciągle coś smakowitego chodziło po głowie. A że nie mieliśmy w planach cumowania do większego portu a co za tym idzie zjedzenia posiłku w restauracji, to musieliśmy zabrać ze sobą sporo jedzenia. Jeśli zdecydujecie się na nocowanie na wodzie, to należy pamiętać o śpiworach, kocach, poduszkach ponieważ sierpniowe noce, szczególnie te na wodzie potrafią być już dosyć chłodne. Żadne przypinanie Jaśka nie wchodziło w grę, jak nas wcześniej uprzedzano, ponieważ nasz syn jest naprawdę ostrożny. Świetnie sobie radził na pokładzie. Plusem w naszym przypadku była siła wiatru a co za nią idzie spokojny stan jeziora.
Zatem nie takie żagle z dzieckiem straszne jak je malują. Wszystko jest dla ludzi, oczywiście w granicach rozsądku. Myślę, że ten pobyt na żaglach będzie dla nas niezapomnianą przygodą i zapoczątkuje nowy etap jakim będzie wspólne żeglowanie.
Żeglarskie Mazury to moja miłość z czasów szkoły średniej. Niesamowity klimat, świetni, dzielący się wszystkim ludzie, imprezy do białego rana, zdarte od szant gardło, tańce na stole. Jak z mazurskich szant. Teraz wolę Mazury przed, albo po sezonie, kiedy woda jest czyściutka, ruch nieduży i dalej można spotkać niesamowitych ludzi, szczególnie tych starszych żeglarzy.
PolubieniePolubienie
To masz piękne wspomnienia 🙂
PolubieniePolubienie