Bardzo lubię te wszystkie morskie opowieści. Ale nie takie wyssane z palca, tylko te prawdziwe, ciekawe, często niebezpieczne, pełne emocji. Dziś swoją historię opowiada nam Kapitan Kazimierz Łaciak. Rozsiądzie się wygodnie i posłuchajcie.
W momencie wejścia na pokład statku liczy się tylko to, że jesteś marynarzem. A przynajmniej w moim mniemaniu tak być powinno. Nieważna jest narodowość, kolor skóry, religia i przekonania. Kiedy fale dochodzą do 10 metrów, wiatr wieje z prędkością siedmiu węzłów, a ty masz za sobą kilka bezsennych nocy, a ty wiesz, że musisz bezpiecznie przebrnąć przez potężny sztorm, człowiek ma zupełnie inne priorytety niż normalnie. Miałem kiedyś załogę składającą się z siedmiu narodowości. Nie było praktycznie żadnych problemów. Ale pływałem też kiedyś z załogą składającą się z moich rodaków i zawsze były jakieś kłopoty. Na pokładzie chodzi o zaufanie, solidarność, koleżeństwo. Jako kapitan, muszę polegać na moich ludziach. Jeśli któryś podniesie alarm i krzyknie: głębokość trzy metry to wiem, że tak jest. Przecież nie mogę po prostu pójść na mostek sprawdzić czy to prawda. Tak to nie działa.
Pracuję na morzu od 40 lat, ale to nigdy nie będzie rutyną. Rzeczy i sytuacje, których człowiek nie jest w stanie przewidzieć, wciąż się zdarzają. Czy wierzę w przeznaczenie? Może. Jestem człowiekiem religijnym, ale żywioł rządzi się swoimi prawami.
W lutym 1985 roku byłem młodym oficerem na statku cargo pod polską banderą. Statek pływał na linii z Europy do wschodniego wybrzeża USA. Północny Atlantyk jest jednym z najtrudniejszych obszarów morskich, szczególnie zimą. Ale tym razem, podczas podróży z nowego Jorku do portu Le Havre pogoda była ekstremalna. Wpadliśmy w samo oko huraganu, nigdy wcześniej ani później niczego takiego nie doświadczyłem. W samych środku potężnej burzy nasz silnik stanął. Alarmy zawyły. Statek przechylał się do 50 stopni. Mechanicy zdołali ponownie uruchomić silnik, a kapitanowi udało się skierować statek na nadchodzące fale. Gdyby tego nie zrobili- a jestem tego absolutnie pewien- nie byłoby mnie tu by opowiadać Wam tę historię. Uciekliśmy przed katastrofą. Na statku poczucie ulgi nie trwało nawet godzinę. Nasz radiooperator usłyszał, że polski statek „Busko Zdrój” wywrócił się w burzy śnieżnej na Morzu Północnym u wybrzeży Niemiec. Śledziliśmy wszystkie nowe informacje w kabinie operatora radiowego, a ja byłem szczególnie dotknięty tymi wiadomościami. Trzecim mechanikiem na pokładzie tego statku był Andrzej Grzybek, mój przyjaciel, którego poznałem w szkole morskiej. O trzeciej nad ranem dowiedzieliśmy się, że załodze najprawdopodobniej udało się dostać na nadmuchiwane tratwy ratunkowe i była poszukiwana przez helikoptery. Poszedłem potem do mojej kajuty zanim mój zegarek wskazywał ósmą. Gdy dotarłem na mostek, czekała na mnie straszna wiadomość: tylko jednego marynarza udało się uratować. Wszyscy pozostali- w sumie 24 marynarzy- zamarzli na śmierć na tratwach ratunkowych w gęstej śnieżycy. Część z nich miała na sobie tylko piżamę i była bez butów. Te wszystkie informacje przekazał po czasie jedyny uratowany. To nie był Andrzej.
Na morzu tak jak w życiu, trzeba mieć szczęście. Ważne jest, by w krytycznych momentach nie tracić zimnej krwi i polegać na swoim doświadczeniu i instynktach. Tak też było w październiku 2016 roku w stolicy Urugwaju, Montevideo. Kiedy rano wchodziliśmy do portu, raport pogodowy mówił o wietrze dochodzącym do 30 węzłów. Nie martwiłem się nawet, kiedy port został zamknięty w południe. Dla bezpieczeństwa zainstalowaliśmy dodatkowe liny. Wiatr jednak przybierał na sile i niebawem był znacznie silniejszy niż prognozowane 30 węzłów. Około godziny 15.00 wiatr wiał z prędkością 75 węzłów co odpowiada dwunastu stopniom w skali Beauforta. Mój statek mierzący niespełna 300 metrów długości i w pełni załadowany kontenerami był spychany w stronę nadbrzeża. Liny się luzowały, a ja miałem złe przeczucia co do tej sytuacji.
Kilkaset metrów od statku były skały. Nie było szans by zawrócić bez uszkodzenia portu i cumujących tam łodzi rybackich. W najgorszym wypadku zablokowalibyśmy wejście do portu. Wiatr nie odpuszczał, więc ok. 16.00 zdecydowaliśmy się wezwać dwa holowniki na pomoc. Na mostku byłem całą noc, popijając jedną filiżankę kawy za drugą. Adrenalina była tak ogromna, że nie sposób było czuć zmęczenia. W gotowości były kolejne dwa holowniki, tak byśmy mogli szybko reagować w razie potrzeby.
Burza zaczęła zwalniać dopiero ok. 6.30 rano dnia następnego, prędkość wiatru spadła poniżej 50 węzłów. W końcu mogliśmy spokojnie odesłać holowniki, które kosztowały nas bardzo dużo pieniędzy. Wystarczyłoby na mały jednorodzinny dom. Uważam jednak, że podjąłem dobrą decyzję, sytuacja była bardzo niebezpieczna, a dane pogodowe jednoznacznie świadczyły, że takie środki bezpieczeństwa były konieczne. Z siedziby firmy nie było żadnych zapytań i wątpliwości co do konieczności użycia holowników. Bezpieczeństwo ponad wszystko.