Ostatnio na blogu podjęłam temat pracującej żony marynarza (tutaj). To temat ciężki, ale i bardzo indywidualny. Wiele jest dylematów, z którymi zmagają się młode mamy. Nie tylko żony marynarzy. Myślę, że większość mam po urodzeniu dziecka zastanawia się co będzie, kiedy skończy się urlop macierzyński. Iść do pracy? Zostać w domu z dzieckiem? Zainspirowana Waszymi wiadomościami, postanowiłam jeszcze ten temat pociągnąć…
Do żon marynarzy od wiek wieków przypięta jest łatka leżących i pachnących w domu panienek. Żona marynarza baluje za hajs męża. Żona marynarza nic nie musi, wszystko może. Stać ją na ciągłe wizyty u kosmetyczki i fryzjera, na drogie zakupy i zagraniczne podróże. Dziwnie to wszystko brzmi, bo wiecie, kiedyś w Polsce za papierem toaletowym stało się w kolejce, a o torebkę cukru biło się trzech mężczyzn. Te czasy dawno minęły. W tamtych czasach marynarz to był ktoś. Za zarobione dolary kupował za granicą skórzaną kurtkę i futro z norek dla żony. W Pewexie kupował towary, których Polska nie widziała. I wyszedł taki jegomość na ulicę, i ludzie pokazywali go palcami. Albo ona w tym futrze, to przecież jak pierwsza dama, bo sąsiadki w życiu takiego palta na oczy nie widziały. I kiedyś marynarz to był gość, bo dużego fiata za gotówkę kupił, albo nowego Simsona zza zachodniej granicy sobie sprowadził. Pił dobre trunki, czekoladę na co dzień jego dzieci w domu miały.
W dzisiejszych czasach jest na świecie najwięcej milionerów niż kiedykolwiek wcześniej. W ogóle przecież dużo jest bogatych osób. Są osoby zajmujące najwyższe stanowiska prezesów firm, wielkich korporacji, światowych gigantów. Dyrektorzy zakładów, właściciele firm i przedsiębiorstw, menadżerowie, business partnerzy- wszystkie te stanowiska wiążą się z całkiem sporymi zarobkami. Jest wiele różnych stanowisk, zawodów i profesji, gdzie zarobki są spore. Znane są historie ,,od pucybuta do milionera”. Wcale nie trzeba wyjeżdżać za granicę, wcale nie trzeba pracować na statku, by na konto wpływała naprawdę dobra wypłata. Dziwi mnie, że ludzie wciąż myślą schematami sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat. Bo gdyby ten tok myślenia o zawodzie marynarza, o ich żonach i rodzinach pochodził od siedemdziesięcioletnich dziadków to jeszcze bym zrozumiała. Ktoś jest starej daty, myśli zaściankowo, zbunkrowany w czterech ścianach a jego myślenie zatrzymało się na PRLu. Ok. Ale ludzie młodzi, wykształceni, przed którymi świat stoi otworem, którzy mają tyle możliwości na podbijanie przeróżnych sfer, na zarabianie naprawdę dobrych pieniędzy niekoniecznie zaciągając się na statek właśnie…młodzi ludzi myślą kategoriami sprzed ładnych kilkudziesięciu lat. Ludzie, w jakich czasach Wy żyjecie?
Mój Marynarz i ja jesteśmy takimi samymi ludźmi jak Ty i Twoja żona. Nikt z nas nie miał w życiu lepiej ani łatwiej. A nawet jeśli mógłby mieć, to zostaliśmy tak wychowani, że niczego nie mieliśmy podanego na tacy.
Nigdy nam się nie śniło, żeby pójść na łatwiznę. Nie chodziliśmy do prywatnych szkół, nie mieliśmy dziesiątek korepetycji ani też załatwionej posady z dobrą pensją raptem po szkole średniej. A przecież bardzo dużo jest teraz takich młodych osób, których rodzice mają własne firmy i zarabiają więcej niż przeciętny Kowalski w kraju. Właściwie to nie musielibyśmy mieć wyższego wykształcenia. W CV należałoby wtedy wpisać zawód córka/syn. Znaleźlibyśmy pracę w firmie taty, mamy, cioci, wujka…. Moglibyśmy wyjeżdżać na zagraniczne wakacje, dostać auto na osiemnastkę, mieć komórkę, laptopa z najwyższej półki, markowe ciuchy. Rodzice oddaliby nam przecież wszystko. I faktycznie oddali nam wszystko, a tym wszystkim było przede wszystkim nauczenie nas, że nic nie leży na ulicy, że na wszystko należy sobie zapracować.
I tak: swoją pierwszą komórkę kupiłam za własne, uzbierane pieniądze dopiero w liceum, laptopa miałam dopiero na studiach i to przechodzonego, na osiemnastkę nie dostałam auta tylko złote kolczyki i mp3, a wakacje spędzałam na koloniach nad polskim morzem. Rodzice wysłali mnie na studia. Na państwową uczelnię. Nie miałam własnego mieszkania. Wynajmowałam pokój na stancji. W weekendy pracowałam w restauracji jako kelnerka. Na trzecim roku studiów dostałam pracę w szkole językowej jako lektor i w jednostce wojskowej jako tłumacz. Studia trwały pięć lat. W tym czasie dostałam od rodziców dziesięcioletniego opla tigrę. Pracę magisterską pisałam na zdezelowanym już laptopie. Na bilet do Rio de Janeiro zarobiłam sama. To było na czwartym roku. Poleciałam na trzy tygodnie, w grudniu. Pierwszy raz sama wypuściłam się w daleki świat. Po czwartym roku studiów, we wakacje znalazłam w gazecie ogłoszenie i poszłam na wakacyjny staż do austriackiej firmy mającej swój zakład produkcyjny kilka kilometrów od mojego rodzinnego miasta. Pracowałam tam całe wakacje. Wróciłam w październiku na ostatni rok studiów. W grudniu dostałam telefon, że chcą mnie zatrudnić na stałe. Że będą mnie puszczać do szkoły ile będzie potrzeba. Wróciłam więc do rodziców i tak aż do obrony dojeżdżałam na studia raz, czasem dwa razy w tygodniu.
W międzyczasie poznałam marynarza, zdobyłam tytuł magistra, zmieniłam pracę, wyremontowałam mieszkanie, wzięłam ślub, kupiłam samochód, po raz kolejny zmieniłam pracę, zaszłam w ciążę, urodziłam syna, zrobiłam dodatkowe kursy, przekwalifikowałam się i dokwalifikowałam się zawodowo, po urlopie macierzyńskim zaczęłam pracę w nowej firmie, kupiłam kolejny samochód, udało mi się zwiedzić mnóstwo pięknych miejsc.
Teraz w zasadzie mogłabym mieć zawód żona. Przecież nie muszę pracować. Pensja męża w zupełności wystarcza nam na wszystko. Mogę leżeć, pachnieć, mieć panią do sprzątania i do gotowania, mogę mieć nianię dla syna, ogrodnika, catering i cuda na kiju. Wyolbrzymiam teraz oczywiście. Ale chcę uświadomić tych wszystkich wszechwiedzących znawców, tych, którzy z zawodem marynarza mają tyle wspólnego co ja z wypasem owiec kaukaskich…
Zawsze powtarzam, że warto jest mieć swoje zdanie. Ale nie za wszelką cenę. Zresztą to zdanie należy budować na podwalinach, a nie na własnych teoriach wyssanych z palca. Ludzie, laicy w temacie marynarskim, do Was mówię. Czy ktoś Wam kiedyś powiedział ile zarabia marynarz? No ile? ,,Hmmm, kupę kasy, ze czterdzieści, pięćdziesiąt klocków miesięcznie to na bank…Łooo panie, więcej, co to jest czterdzieści tysiaków. Wie pan jaki oni tam hajs dostają. Drineczek pod palemką, panienka w każdym porcie, cały świat zwiedzą i jeszcze im za to płacą. Żyć-nie umierać. A te ich żoneczki, panie to za hajs męża balują. Zrobione panie na cacy. Paznokietki, wyfryzurowane takie, a głowę to wyżej trzymają niż srają. No i panie takie to mają życie. Do roboty by poszły. Zobaczyłyby co to znaczy pracować. Łoj panie, szkoda gadać…”
Panowie wszechwiedzący (panie zresztą też): otóż przeciętny marynarz o takich zarobkach to nawet nie śnił. Baaa, powiem więcej. Taki kierownik jeden z drugim, dyrektor, manager, inżynier czy jeszcze inny specjalista zarabia więcej, siedząc w pracy od 7.00 do 15.00, wracając codziennie do domu, niż marynarz harujący po dwanaście godzin na statku, spędzając na nim długie cztery miesiące z dala od swoich najbliższych. Nikt też nie bierze pod uwagę tego, że w większości przypadków miesięczna pensja marynarza musi zostać podzielona na dwa- przecież większość marynarzy nie zarabia będąc w domu. Do tego dochodzi ubezpieczenie, składki emerytalne.
Panowie wszechwiedzący (panie zresztą też): otóż żony marynarzy pracują w przeróżnych zawodach i mają się całkiem dobrze. Spełniają się zawodowo, zarabiają całkiem dobre pieniądze, wnosząc przy tym do domowego budżetu spory wkład. Realizują się na wielu płaszczyznach, dbając przy tym o siebie, chodząc do kosmetyczki czy fryzjera. Twoja żona nie chodzi? Eeee, kto w dzisiejszych czasach nie chodzi?
Skończę tu, bo popłynęłam dziś z tym pisaniem. Temat rzeka i można go jeszcze ugryźć na miliony sposobów. W każdym razie mój zawód to tłumacz,prywatnie jestem szczęśliwą żoną i mamą, a na co dzień pracuję w największej w Polsce firmie z branży elektroenergetycznej, zatrudniającej grubo ponad dwa tysiące osób w dwóch krajach. Spełniam się zawodowo realizując własne cele. I mam się całkiem dobrze. Ahoj⚓️
Amen!
PolubieniePolubienie